czwartek, 27 listopada 2014

Nina Reichter - "Ostatnia spowiedź" tom III

„Ostatnia spowiedź” tom III


I tak oto nadszedł czas na uwieńczenie jednej z mojej ulubionej trylogii. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem czy jestem w stanie napisać tę recenzję. Niektóre z moich odczuć co do książki są sprzeczne. Nawet nie mam pojęcia jaką ocenę jej wystawić… Pomimo tego postaram się jakoś uporządkować ten natłok myśli, który zbiera mi się w głowie i napisać coś, co będzie godne przeczytania.
Zacznijmy od tego, że III tom „Ostatniej spowiedzi” to kontynuacja a zarazem zakończenie bestsellerowej serii Niny Reichter o miłości w szponach show-biznesu. W dalszym ciągu opowiada losy Bradina, Ally, Toma i kilku innych bohaterów (nie mówiąc o nowych).
Ally i Bradin są w sobie nieziemsko zakochani. Jednak nie wszystko idzie po ich myśli. Los nie jest sprawiedliwy i nie oszczędza nawet takich osób jak oni. Bradin ciągle musi liczyć się z podpisanym kiedyś kontraktem, który miał ograniczyć jego związki do minimum. Jest osoba, która jeszcze bardziej chce tej dwójce utrudnić życie – Violet LaRoch. Kiedy problemy Bradina i Ally nasilają się, pojawia się jeszcze inny. Była dziewczyna rockmana chce wyjawić światu tajemnicę ich związku. Cała trójka zdaje sobie sprawę, jak mogłoby się to skończyć.
 Znajdują się ludzie, którym zależy, by zniszczyć wokalistę Bitter Grace. I okazuje się, że poukładane życie to domek z kart, nic bardziej trwałego od snu. Co zrobić, gdy szaleńcza, mająca trwać wiecznie miłość nagle się skończyła… a Ally nadal mieszka w obcym kraju, wprawdzie z karierą, ale bez rodziny i z sercem rozbitym w drzazgi?
„598 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność.”
Na początku nawet nie chciałam sięgać po ten tom. Dlaczego? Bo nie lubię, kiedy coś się kończy. A między innymi tego mogę się spodziewać po ostatniej części trylogii. Do tego dochodzą wszechstronne zmiany, które pojawiają się dosłownie wszędzie. Do listy możemy także doliczyć niespodzianki, które przyszykowała dla nas Nina Reichter. Jak wiemy, jest naprawdę dobra w kreowaniu zupełnie niespodziewanych sytuacji i obrotów sytuacji. Jednakże po przeczytaniu zakończenia książki uświadomiłam sobie, że wiedziałam, iż tak bardzo…
Bradin i Ally są zupełnie innymi bohaterami, których poznaliśmy w pierwszym tomie. Nie są już zakochanymi w sobie dzieciakami, ale dorosłymi ludźmi, którzy poważnie myślą o swojej przyszłości. I wszystko na pewno potoczyłoby się tak, jak powinno, ale niestety los nie szczędzi nawet ich. Rogi pokazał show-biznes, a na jaw wyszły potwory z przeszłości. Jak się okazuje, nie proste jest życie z gwiazdą rocka. Ciągłe trasy koncertowe, Bradin był gościem we własnym domu. Ally jakoś sobie z tym radziła. Do czasu pewnej sytuacji, która wywróciła jej świat do góry nogami. Wtedy właśnie zaczęły się wszystkie problemy.
Większość uwagi jest zwrócona oczywiście na parę. Ale pojawia się ktoś, kto chce zostać zauważony. Starszy Rothfeld. Jak wiemy już z poprzednich dwóch części, jest szaleńczo zakochany w dziewczynie. Zrobiłby wszystko, by ją zrobić. Ale tego nie zrobi. Bo Al. Jest narzeczoną jego brata. Pojawia się parę naprawdę pikantnych (ohohoh XD) momentów z ich udziałem. Podejrzewam, że nie jesteście tym zdziwieni. Tom również się zmienił. Nie imprezuje tyle co wcześniej, nie spija się do nie przytomności, a jego łózko od dawna nie było świadkiem erotycznych zabaw z pannami „na jedną noc”. Tym razem los mu sprzyja i stara się zdobyć dziewczynę. Czy uda mu się to? Przyznam, że tutaj możecie się nieźle zdziwić pomysłowością autorki…
W niektórych momentach miałam ochotę rzucić „Ostatnią spowiedzią” o ścianę. Denerwowały mnie sytuacje, które były wymuszone. Pojawiło się wiele bólu, ale był przerysowany. Z drugiej strony, w niejednym momencie płakałam. Niestety nie tak, jak na zakończeniu pierwszego tomu. Każdemu, kto sięgnie po tę serię polecam czytanie z podkładami muzycznymi, które autorka wypisuje. Dodają one nastrój ważnym momentów. Zupełnie inaczej wtedy postrzegamy pewne sytuacje.
Po trzecim tomie „Ostatniej spowiedzi” spodziewałam się trochę więcej. Co nie znaczy, że autorka mnie nie zaskoczyła, bo tak nie było. Przyznam raczej, że dla mnie było to smutne uwieńczenie ostatniej części i nie zgadzam się z zakończeniem. Książka wywołała u mnie burzę emocji. Począwszy od uśmiechu na twarzy poprzez złość i dezaprobatę, a skończywszy na łzach. Świadczy to o tym, że autorka wspaniale potrafi „manipulować” naszymi emocji. To akurat uznaję za ogromny plus. Każdemu, kto ma za sobą poprzednie dwie części bardzo polecam sięgnięcie także po tę ostatnią. Po prostu zaufajcie Ninie i… nie zawiedziecie się. Może nawet całą trylogię będziecie wspominać tak dobrze jak ja?
„Kiedy przyznajesz się do czegoś przed kimś, wie o tym jedna osoba. Kiedy musisz się przyznać przed samym sobą, masz wrażenie, że wiedzą o tym wszyscy.”


8/10
#101
autor: Nina Reichter
tytuł: „Ostatnia spowiedź” tom III
gatunek: romans
wydawnictwo: Novae Res
data premiery: 22 października 2014r.
ilość stron: 376

sobota, 22 listopada 2014

Stephen King - "Misery"

„Misery”


Co przykuło moją uwagę w książce? Już kiedy zobaczyłam ją w bibliotece, wiedziałam, że muszę po nią sięgnąć. Szczerze mówiąc, samą siebie zadziwiłam. Nie lubię horrorów, a jak pisze z przodu okładki, „Najstraszniejszy horror Kinga”. Jednakże zdecydowałam się i ją przeczytałam. Wszystkie moje wrażenia będziecie mogli poznać w poniższej recenzji.
Paul Sheldon jest autorem poczytnych tandetnych romansideł. Jego cykl o Misery Chastain zdobył ogromną popularność. Autor miał jednak już dość swojej bohaterki i w ostatniej powieści ją uśmiercił. Teraz postanowił zająć się pisaniem poważniejszych książek. Pewnego razu podczas zamieci śnieżnej jadąc po pijanemu samochodem uległ poważnemu wypadkowi. Odzyskał przytomność dopiero w stojącym na odludziu domu Annie Wilkes, byłej pielęgniarki uwielbiającej jego książki o Misery. Na początku kobieta opiekuje się nim i stara uzdrowić. Jednakże z czasem zaczyna robić się coraz niebezpieczniej, a pobyt w domu Annie zamienia się w koszmar. Czy Paul będzie w stanie wydostać się ze szczelnie zamkniętego domu i… czy w ogóle przeżyje?
Na początku książki towarzyszył mi pewien lęk. Jaki? Że książka okaże się tak straszna, iż nie będę w stanie jej przeczytać. Na myśl może nasunąć się pytanie: To po co w ogóle po nią sięgnęłaś? Zrobiłam to, by sobie coś udowodnić. Niestety (a może stety?), moje przypuszczenia i lęki się nie sprawdziły.
Przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron czekałam, aż coś w końcu zacznie się dziać. Owszem, autor przedstawił sytuację Paula, jego lęki i codzienne życie w zamkniętym domu. Czytelnik poznał już także Annie Wilkes, ale nie pojawił się ani jeden moment, który zmroził by mi krew w żyłach. Do końca książki zostało nieco więcej niż połowa. Wtedy wszystko się zaczęło… Annie dała poznać się od innej strony – wreszcie pokazała rogi. Pojawiły się momenty, w których robiło mi się niedobrze podczas samego czytania książki. Bo kto zniósłby odcinanie nogi siekierą lub podpalanie kikuta odciętego kciuka…
Postać Annie Wilkes została wspaniale wykreowana. Wydaje się być zwykłą kobietą, jedynym jej minusem może być fanatyzm skierowany w stronę Paula Sheldona. Z biegiem czasu czytelnik dogłębnie poznaje kobietę i jej zwyczaje. Mniej więcej w połowie książki Annie zamienia się w prawdziwego potwora. Na jaw wychodzą wszystkie morderstwa, które popełniła w przeszłości. Autor nie stronił także od pomysłów dotyczących pisarza, które zachodziły w głowie kobiety. Niektóre „kary” były wyjątkowo okropne…
Paul Sheldon to zwykły mężczyzna, który jest autorem bestsellerowych książek. To brzmi całkiem absurdalnie, ale to właśnie one go zgubiły. Jest bohaterem, którego charakter ulega niemałej zmianie. Nie jest jednak na tyle duża, żeby można było go nazwać bohaterem dynamicznym. Uważam, że doskonale poradził sobie z piekłem, który wyrządziła mu fanatyczka. Owszem, zdarzały się sytuacje bez wyjścia, w których naprawdę ciężko było przetrwać. Ale Paul wygrał.
„Bo pisarze pamiętają wszystko [...]. Zwłaszcza bolesne przeżycia. Rozbierz pisarza do naga, wskaż palcem na jego blizny, a on zaserwuje ci opowiastkę o najdrobniejszej z tych blizn. O tych większych napisze sporych rozmiarów powieść. Nie wymiga się amnezją. Dobrze jest mieć odrobinę talentu, jeżeli chcesz być pisarzem, ale tak naprawdę to tym, czego potrzebujesz, jest zdolność przypominania sobie okoliczności, w jakich nabawiłeś się każdej z tych blizn.”
„Misery” to książka dla czytelnika o mocnych nerwach. Sama w sobie może jest straszna, ale pod innym względem. Nie pojawiają się tutaj duchy, czy inne potwory. Haczyk tkwi w tym, że przedstawia krzywdę, jaką człowiek może wyrządzić drugiemu. Polecam przede wszystkim fanom horrorów, thrillerów. Myślę, że takim osobom spodoba się najbardziej. Co nie zmienia faktu, że każdy inny czytelnik może po nią sięgnąć. Mistrz grozy znowu pokazał na co go stać.


8/10
#100
autor: Stephen King
tytuł: „Misery”
gatunek: horror
wydawnictwo: Amber horror
data premiery: 26 marca 2009r.
ilość stron: 368

poniedziałek, 10 listopada 2014

Marianne Curley - "Straż" Tom I



„Straż” Tom I


Przechodząc w bibliotece obok książek gatunku fantasy, natknęłam się na tę oto książkę. Co mnie w niej zainteresowało? Bardzo ciekawa okładka i opis z tyłu książki, który zachęcił mnie do przeczytania lektury. Książka jest obszerna, co dało jej u mnie jeszcze większe „szanse”. Spodziewałam się ciekawej, mocno rozwiniętej fabuły i akcji, która w wielu momentach zabierze mi potrzebny tlen do oddychania. Czy tak było? Przeczytajcie recenzję.
Ethan miał zaledwie cztery lata, kiedy została zamordowana jego starsza siostra, Sera. Teraz, dwanaście lat później, Ethan prowadzi podwójne życie. Z jednej strony jest zwyczajnym uczniem liceum w australijskim mieście Angel Falls. Z drugiej – niezwykle utalentowanym agentem organizacji nazywanej Strażą – strażnikiem czasu, którego misją jest chronienie historii. Nie wolno dopuścić, aby samolubna, nieobliczalna potęga zmieniła bieg przeszłych wydarzeń, aby w przyszłości ugruntować swoją władzę. Tymczasem jednak Ethana spotyka zaszczyt, połączony z wielką odpowiedzialnością: zadanie wyszkolenia nowej Strażniczki. Gdyby jeszcze nie była młodszą siostrą jego byłego najlepszego przyjaciela…
       Isabel prawie już zapomniała o chłopaku, w którym podkochiwała się jako dziecko. Nie widziała go od czasów, kiedy pokłócił się z jej bratem. Oczywiście o dziewczynę, piękną Rochelle, która wybrała Matta zamiast Ethana! Ale to nie ma znaczenia – Ethan i tak nie zauważa istnienia Isabel… Aż do dnia, kiedy przypadkowe zdarzenie postawiło jej świat na głowie. Czy to początki choroby psychicznej, czy też jest obdarzona jakimiś dziwnymi mocami? I co ma znaczyć to, że Ethan nagle szuka jej towarzystwa?
Marianne Curley urodziła się 20 maja 1959 w Windsor w stanie Nowa Południowa Walia. W 1988r. przeprowadziła się wraz z rodziną do Coffs Harbour, gdzie podjęła pracę nauczycielki w Coffs Harbour Technical College. Marianne Curley jest autorką powieści fantasy przeznaczonych dla młodzieży. W 2000 r. wydała pierwszą powieść – „Old Magic”, za którą w 2004 r. otrzymała wyróżnienie International Reading Association. W latach 2002 - 2005 wydała trylogię „Guardians of Time”, również wyróżnioną przez International Reading Association.

„-Jestem człowiekiem. Błądzenie leży w naszej naturze.”

Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest dwutorowa narracja w utworze. Osobiście bardzo lubię, kiedy wydarzenia przedstawiane są z perspektywy dwóch różnych bohaterów, a najlepiej gdy są nimi chłopak i dziewczyna – zupełnie jak w „Straży”. Ethan i Isabel, co mnie zdziwiło, nie są tak zupełnie różni od siebie. Owszem, dzieli ich wiele. Między innymi postrzeganie świata czy decyzje, jaki podejmują. Ethan stara się nad sobą panować, jest spokojny, inteligentny, opiekuńczy i odważny. Niekiedy wpadają mu do głowy pomysły, przez które niejeden raz mógł stracić życie lub zostać wydalonym ze Straży. Isabel jest dziewczyną ciekawą świata. Pewnego dnia zauważa, że dzięki zwykłemu dotykowi uzdrowiła obficie krwawiący palec. Dziwne? Tak oto dowiedziała się o istnieniu czegoś paranormalnego. Dzięki pomocy ze strony chłopaka, została przyjęta do Straży.
Patrząc na schemat utworów owego gatunku, spodziewałam się, że na miejscu obok strzeżenia historii i czasu będzie wątek miłosny. Ku mojemu zaskoczeniu… wcale go nie było. A jeśli był, to w niewielkiej ilości. Oczywiście byłam pewna, że między Ethanem i Isabel zaiskrzy. Poniekąd się nie pomyliłam, bo uczucia, które dziewczyna żywiła do chłopaka w dzieciństwie odżyły. Zła strona jest taka, że on ich nie odwzajemniał. Stawiał na „przyjaźń”. Zupełnie niespodziewanie narodziło się coś między Isabel i Nauczycielem Ethana – Arkarianem. Co? Niestety nie mogę Wam tego zdradzić. Wszystkiego dowiecie się, czytając pierwszy tom serii „Strażnicy Veridianu”.

„Żałowałam, że nie jestem myślowidzącą i nie mogę zobaczyć, co dzieje się w jego umyśle, ale w sumie nie miałam przekonania, czy to byłby najlepszy pomysł. Wyobraźcie sobie te głupoty, które przychodziły mu do głowy.”

Głównym wątkiem utworu było ratowanie historii i przeszłości przez bohaterów. Przyznam, że nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Jestem pozytywnie zaskoczona wyobraźnią i pomysłowością autorki. Tylko szkoda, że był niedostatecznie rozwinięty. Miałam nadzieję, że akcje ratunkowe będą się pojawiały co chwilę, a było ich raptem… cztery? W porywach do pięciu. Uważam, że gdyby pani Curley „wrzuciła” ich do książki trochę więcej, to nic by się nie stało.
Książka jest obszerna, ale patrząc z perspektywy przeczytania jej, wszystko to zmieściłoby się w trzystu stronach. Po takiej kobyle spodziewałam się rozwiniętych opisów miejsc, przygód, bohaterów, a tymczasem niezupełnie tak było. Nawet nie wiem jak wyglądali Ethan i Isabel, nie mówiąc już o pozostałych bohaterach (których notabene pojawiło się całkiem sporo). Autorka skupiła się tylko na Arkarianie, który miał „fiołkowe oczy i szafirowe włosy oraz był nieśmiertelny”. Takie małe chochliki w książkach naprawdę rażą mnie w oczy. Lubię wiedzieć jak wygląda bohater, o którym czytam przez ponad czterysta stron. To samo tyczy się przygód. Nie były rozwinięte. Uważam, że to, co przedstawiła kreatorka powieści jest jedynie ich delikatnym zarysem. Mogę się jedynie nie przyczepić do bitwy z ostatnich stron, którą mogę uznać za dobrą. Czas i miejsca historyczne, do których przenosili się bohaterowie musiały być niezwykle ciekawe. Średniowiecze, panująca dżuma… utwór byłby o wiele ciekawszy, gdyby były opisy miejsc.
Wszystko działo się o wiele za szybko. Pojawiał się nie do rozwiązania, multum dręczących i męczących pytań, a po chwili jednemu z bohaterów do głowy wpadała cudowna myśl, rozwiązująca wszystkie zagadki. Powinno pojawić się parę tajemnic, na które nie było rozwiązania, a bohaterzy mogliby się trochę bardziej pomęczyć. Dlaczego zwracam na to uwagę? Bo wiele sytuacji okazało się sztucznych. Żeby tyle nie narzekać, powiem, że pojawiły się sytuacje, w których autorka mnie zaskoczyła. Były dokładnie dwie takie. A szkoda, bo pomysł na książkę jest naprawdę dobry.
Pierwszy tom trylogii „Strażnicy Veridianu” pomimo wszystko, zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Sam pomysł i fabuła książki były dobre. Spodziewałam się czegoś lepszego, ale cóż. Bohaterowie to zwyczajni ludzie, których moglibyśmy spotkać na ulicy. Jest jeden wątek, na którym skupia się uwaga. Książkę polecam wszystkim fanom fantasy. Nie spodziewajcie się po niej zbyt wiele. Potraktujcie ją jako lekką lekturę na długie zimowe wieczory. A ja, dając szansę pani Curley postaram się w najbliższym czasie sięgnąć po drugą część trylogii – „Mrok”.
 
7/10


#99
autor: Marianne Curley
tytuł: „Straż” Tom I
seria: „Strażnicy Veridianu”
gatunek: fantasy
wydawnictwo: Jaguar
data premiery: 4 maja 2011r.
ilość stron: 432

poniedziałek, 3 listopada 2014

Stephen King - "Zielona Mila"



„Zielona Mila”


„Każdego z nas czeka śmierć, bez wyjątku, ale Boże... czasem Zielona Mila wydaje się taka długa.”

Pewnie niektórzy z Was czytając tytuł mojej dzisiejszej recenzji mają prześwity w głowie. Może jest to spowodowane książką, a może… filmem? Tak, „Zielona Mila” zdecydowanie jest znana jako świetna ekranizacja powieści Stephena Kinga o takim samym tytule. Przyznam się, że film oglądałam nawet kilka razy. Teraz skusiłam się na książkę. Czy po ostatnim spotkaniu z Królem Horrorów, którym był „Joyland”, było warto?
Rok 1932. Paul Edgecombe jest pracownikiem w więzieniu Cold Mountain. Więzienie jest przeznaczone dla najokrutniejszych ludzi, którzy kiedykolwiek chodzili po świcie, a ceną za wszystkie ich przewinienia jest randka ze Starą Iskrówą, czyli śmierć na krześle elektrycznym. Praca w tym miejscu nie jest łatwa pod względem fizycznym i psychicznym. Osoby takie jak Paul codziennie muszą zmagać się z seryjnymi mordercami. Nie wszyscy są jednak tacy sami. Wśród przebywających w więzieniu Cold Mountain skazańców znajduje się nieobliczalny, niezwykle agresywny młodociany zabójca William Wharton; jest Eduard Delacroix, niepozorny Francuz z Luizjany, który zgwałcił i zabił młodą dziewczynę; dla zatarcia śladów spalił kolejnych sześć osób. Jest wreszcie skazany za brutalny mord na dwóch małych dziewczynkach John Coffey, zagadkowy olbrzym o wiecznie załzawionych oczach, obdarzony niezwykłą mocą.
Co łączy tych wszystkich mężczyzn? Tę zagadkę stara się rozwikłać wierzący w niewinność Coffeya, Paul Edgecombe.
Stephen King - Amerykański pisarz, autor głównie literatury grozy. W przeszłości wydawał książki pod pseudonimem Richard Bachman, raz jako John Swithen. Jego książki rozeszły się w nakładzie przekraczającym 350 milionów egzemplarzy, co czyni go jednym z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Jest autorem horrorów, które przeszły do klasyki gatunku, jak np. „Lśnienie”, „Miasteczko Salem”, „Podpalaczka”. Nie ogranicza się jednak do jednego gatunku, czego przykładem są: „Cztery pory roku”, „Zielona Mila”, „Oczy Smoka”, „Bastion” oraz 7-tomowy cykl powieści fantasy „Mroczna Wieża”.
W 2003 został odznaczony prestiżową nagrodą DCAL (Medal za wybitny wkład w literaturę amerykańską) przez National Book Foundation.
Książka napisana jest z perspektywy Paula Edgecombe’a. Opowiada on nie tylko o więzieniu przestępcach i swojej pracy, ale także o życiu prywatnych i swoich zmaganiach. Między czytelnikiem i głównym bohaterem nawiązuje się szczególna więź. Dzieje się tak między innymi dzięki pierwszoosobowej narracji Paula. Po kilkunastu stronach mogłoby się rzec, że znamy się sto lat i jesteśmy świetnymi przyjaciółmi. Mężczyzna mówi, co go męczy, dręczy, nie daje spać po nocach oraz przeciwnie – co go uszczęśliwia. Na początku książki wspominał o swojej infekcji dróg moczowych (tak, jak dla mnie też to dziwnie brzmi). Jednakże był to zamierzony cel. Właśnie dzięki tej infekcji dojdziemy do przełomowego momentu w książce, kiedy to do akcji wkroczy John Coffey.

„Jestem strasznie zmęczony bólem, który słyszę i czuję, szefie. Zmęczony tym, że ciągle wędruję, samotny jak drozd na deszczu. Nie mając nigdy żadnego kumpla, z którym mógłbym wędrować i który powiedziałby mi, skąd, dokąd i po co idziemy. Jestem zmęczony tym, że ludzie są dla siebie niedobrzy (...)Zmęczony ciemnością. Czuję głównie ból. Jest go za dużo.”

Chciałam pogratulować samemu Królowi wykreowania tak wspaniałych postaci. Nie mam na myśli tylko głównego bohatera, wspominam także o postaciach drugoplanowych. Każdy bohater, który pojawił się w „Zielonej Mili” miał swoje zadanie do wykonania i rolę do odegrania. Nikt nie pojawił się tutaj przypadkowo. Przewijały się najróżniejsze charaktery. Od dobrego, miłego wyrozumiałego, spokojnego po mordercę bez najmniejszych skrupułów. Przez większą część książki męczyła mnie postać Eduarda Delacroix, który nie był typową osobą, jaką moglibyśmy spotkać w więzieniu. Ten niewysoki Francuz charakteryzował się wewnętrznym spokojem, bojaźnią i… ludzkimi odruchami? Tak,  z niewielką ich ilością możemy spotkać się w Cold Mountain.
Stephen King doskonale potrafi stworzyć i utrzymywać atmosferę strachu i ciekawości w książce. Bywały momenty, kiedy nie mogłam się doczekać, by móc przerzucić kolejną kartkę do przodu. „Zielona Mila” to swojego rodzaju jedna wielka zagadka detektywistyczna, którą próbuje rozwiązać główny bohater przy pomocy innych. Jest zarazem ogromnie wzruszającym utworem. Mrożących krew w żyłach momentów nie ma zbyt wielu. Są nimi egzekucje, a szczególnie ta Delacroix, która może zapaść w pamięci na długo.
Książka niesie ze sobą pewną magię. Nie wszystkie zjawiska, które miały miejsce, można było wytłumaczyć. Jednakże dzięki dochodzeniom bohaterów wiele pytań znajduje swoje odpowiedzi.
„Zielona Mila”, to książka, którą warto poznać. Przekazuje ciekawe wartości życia. Nie takie proste, jakie mogłyby się wydawać. Każdemu, który waha się nad przeczytaniem powieści, mówię: CZYTAJ. Utwór może odstraszyć swoją obszernością, a dodatkowo, po prostu nie da się go szybko czytać. Trzeba opanować umiejętność dokładnego rozumienia i interpretowania, która tak bardzo jest tutaj potrzebna.

9/10


#98
autor: Stephen King
tytuł: „Zielona mila”
gatunek: thriller
wydawnictwo:
data premiery: ok. 1996r.
ilość stron: 416